Święty Marcin pije wino, wodę pozostawia młynom
Romain Rolland

Listopadowe tradycje kulinarne w moim domu to pieczona gęś oraz pierwszy jesienny bigos. Wielodniowe atrakcje węchowe już za nami, trzeba było przecież wypróbować ukiszoną kapustę. Gęsina cieszy tylko mnie, więc półgęsek zajął mi tydzień, przez drugi odczuwałam wyrzuty sumienia.

Tradycyjnie, odkąd można je było nabyć, kupowaliśmy rogale marcińskie, ale restrykcyjne zasady żywienia, które sama narzuciłam, spowodowały, że wytworów cukierni już nie jestem w stanie zjeść.

Wyrzuty sumienia, zniechęcenie, listopad… na szczęście z pomocą bieży Colas Breugnon i pozwala z optymizmem porzucić ascetyczne zapędy dietetyczne. Wystarczy zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Przygotowanie rogali w domu jest o tyle bezpieczne (w porównaniu do gęsiny), że nikt nie ucierpi podczas przygotowań z wyjątkiem cukiernika. A żeby ten ostatni dał radę zmierzyć się z wyzwaniem, wystarczy podzielić pracę nad rogalami na dwa, trzy dni. Pierwszego przygotowywane jest nadzienie, drugiego ciasto. W kolejnym dniu, po ogrzaniu ciasta i uformowaniu rogali, odbywa się pieczenie. Chyba nie ma się co dziwić, że ta ekstraagancja nie powtórzy się wcześniej niż za rok, z powodu konieczności oddania kilku godzin składaniu i wałkowaniu.

Od typowych receptur moje rogale różnią się ździebko. Oryginalny przepis przewiduje mleko krowie, którego u nas nie uświadczysz, zastępuje je zazwyczaj mleko owsiane. Do nadzienia nie dodaję jajek ani wypełniacza typu biszkopt. Niestety, okazało się, że po ograniczeniu cukru, lukru i innych dodatków typu aromat migdałowy, rogale lubimy wszyscy. I kiedy to piszę, stały się już przelotnym wspomnieniem. Były przygotowywane z połowy porcji z tego przepisu,