Jakoś tak przedziwnie było, że najgorszą lasagne jadłam na watykańskim wzgórzu, najpaskudniejsze spaghetti w okolicach Rzymu, o caponacie w Palermo i sycylijskiej bułce z plastrem placka z ciecierzycy nie wspomnę. Są i świetliste momenty: pizza z otwartymi różnobarwnymi muszlami jedzona na florenckim krawężniku, najbardziej orzechowe lody w Turynie, widok zmrożonego limoncello.
Włoskie receptury witam niezmiennie z radością. Ostatnie zabawy wiodły w rejony bruschetty. Jestem świadoma, że nie dam sobie rady z upieczeniem włoskiego chleba. Może na szczęście, bo wyglądałabym w momencie jak włoska mamma. Focaccia na zakwasie marzy mi się dość często. Jednak zmagać się z wielokrotnym, wielogodzinnym wyrastaniem jakoś na razie nie mam ochoty. Wybór padł na podwójnie (jak biscotti) pieczony chleb czyli pani duru.
Jako, że mąka orkiszowa, oczywiście jedynie słuszna luksusowa Juchowo Farm, to trzeba było zmniejszyć ilość wody i to znacznie – weszła niecała szklanka. Formowałam 8 małych kółeczek. Dopiekane były krócej bo w piekarniku gazowym przy okazji czegoś innego. Aby zrobić z nich kanapkę, trzeba zwilżyć je lekko wodą i polać oliwą, nałożyć pomidory i… przyjść na posiłek za pół godziny.
K’woli wyjaśnienia – bruschetta wg SJP wymawia się [brusketta]. Wymawianie [bruszczetta] lub [bruszetta] przystoi Brytyjczykom.
Pomidory należą do „brudnej dwunastki” – kupuj tylko bio!