Inaczej nie można tego nazwać, to był ogórkowy horror. I nie chodziło tu o fakt zamówienia kilkunastu kilogramów. Nadchodził weekend, więc dała im wtedy radę.
Zdarzyło się to kilka tygodni później. Małosolne zostały skasowane w odpowiednim dla nich tempie, kiszone i pikle już znalazły swoją półkę w piwnicy. Tylko jeden twist małosolnych, które nie załapały się na swój czas i weszły do słoika już jako kiszone, stał na kuchennym blacie. Przygotowując popołudniowy posiłek, zamierzyła się bez wahania dłonią do środka. Odrzuciła liście, czosnek i chrzan, sięgnęła po prezentującego się okazale kiszeniaka. Jakież było jej przerażenie, gdy palce, nie napotykając oporu, weszły w środek ogórka. Woda w słoju zmieniła się niespodziewanie w zielonkawe bagno. Lekko zdetonowana powąchała zwartość. Aromat mieszaniny był zgodny z naturalnym. Z obawą spróbowała zawartości słoika. Szczęśliwie okazało się, że oprócz konsystencji zawartość słoika jest w porządku. Chwila namysłu, blender i po niedługim czasie kilka małych słoiczków z przecierem na zimę pasteryzowało się na kuchence.
Ta historia może przydarzyć się każdej osobie robiącej przetwory. Sprzedający zachwalają swoje kiszeniaki, które nimi nie są. A ogórki są kapryśne. Jeśli jest zbyt sucho, robią się w nich podczas kiszenia puste przestrzenie. Gdy są przenawożone, błoto, które otrzymamy w trakcie kiszenia dodatkowo cuchnie. A jeżeli nadają się tylko na małosolne i nie przetrzymają długiego przechowywania, dowiemy się o tym dopiero jesienią. Po sprzedawcy nie będzie śladu. Pozostanie nam tylko zrobić przeciery na zupę ogórkową.