Czasem chciałabym jak inni ludzie wejść do marketu i bezrefleksyjnie zrobić zakupy. Chciałabym przestać robić ze sklepu bibliotekę i dać sobie spokój z zapoznawaniem się ze składem. Po co wchodzić w labirynt alejek, skoro i tak nie mogę tam zbyt wiele odpowiedniego znaleźć? Tej śmietany nie biorę, bo ma mąkę. Tego masła nie, bo karagen. Oleje odpadają – nie ma wysokooleinowego. Przecież seler naciowy niecertyfikowany jest pryskany kilkanaście razy w trakcie wegetacji. Kapusta kiszona pasteryzowana? Naprawdę? W telefonie miałam nawet apkę umożliwiającą czytanie etykiet na które wepchnięto tyle tekstu co na standardową stronę maszynopisu. W pobliskim sklepie czyta mi ekspedientka, śmiechom i zabawie nie ma końca.
Pisałam niedawno o makaronie, a jako, że u nas w domu na Wigilię tradycyjnie grzybowa z łazankami, chciałam pójść na skróty. Nie jestem w stanie przestawić się na eko makaron orkiszowy. Konsystencja do mnie nie przemawia i po dyskusji. W ramach rodzinnej akcji pt. „Poczytaj mi, Dziecko” czekałam, by latorośl znalazła na półce łazanki z mąki durum. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że takich nie było. O tym, by jeszcze na opakowaniu widniał listek, nie było co marzyć.
Rada nierada skorzystałam ze znanych proporcji (1 jajko na 100 g mąki) i z bio semoliny „ukulałam” ciasto, które opatuliłam szczelnie.
Po trzydziestu minutach w lodówce zostało poddane wałkowaniu w maszynce do makaronu, po czym niedbale dość pocięte i wysuszone.
Oczywiście trzeba było też wypróbować przystawkę do nitek, bowiem widmo jakiejś nieszczęsnej kury zmaterializowało się w lodówce pod postacią rosołu.
1 thought on “makaron domowy”
Comments are closed.